W pierwszym tygodniu zajęć, lekcje z klasami 6 i 7 spędziłam w terenie. Chciałabym opowiedzieć Wam o tym wyjściu w co najmniej trzech kontekstach, ale zacznę od tego, który jest mi teraz najbliższy (i zgodny z obietnicą: więcej neurodydaktyki:)).
Czyli:
CZY I JAK MOTYWUJĘ
UCZNIÓW DO PRACY NA ZAJĘCIACH W TERENIE, skoro nie stosuję ocen, innych nagród
i kar?
Inaczej mówiąc, czy nie boję się, że takie zajęcia zamiast być lekcją, zamienią się w zbijanie przysłowiowych „bąków”, szczególnie jeśli pozwolimy uczniom pracować samodzielnie.
Słowo wstępne ;)
Celem wyjaśnienia - zajęcia w terenie są dla mnie nie tylko okazją edukacyjną. To przede wszystkim czas na ruch, relaks, kontakt z przyrodą, doświadczanie jej zmysłami, eksplorację otoczenia i bycia z rówieśnikami. I przy tym czasem okazją do podsunięcia konkretnych treści ;)
Co robiliśmy tym razem?
Zadaniem 6 klasy była zgrubna ocena czystości wody w leśnym jeziorze na podstawie podstawowych cech fizycznych (kolor, zapach, przeźroczystość) i identyfikacji zamieszkujących ją bezkręgowców. Jedyny moment mojego zaangażowania to pobieranie próbek bentosu czerpakiem hydrobiologicznym. Następ uczniowie samodzielnie przebierali próby, z pomocą prostego klucza rozpoznawali organizmy i wyciągali wnioski. Pracowali w dwóch 6-osobowych grupach.
Zadaniem 7 klasy była praca w parach z 4 kartami pracy. Dotyczyły one kolejno: skali porostowej, mszaków, nagonasiennych i okrytonasiennych. Ponieważ nie wyrobiłam się z całym królestwem roślin w 5 klasie, pomyślałam, że w ten praktyczny sposób wprowadzę nowe, a tam, gdzie trzeba, utrwalę znane – elementy wiedzy. Każda para po uzupełnieniu karty pracy „zdawała” ją u mnie, czyli rozmawialiśmy o ich obserwacjach, wnioskach, znaleziskach. Kolejność pracy z kartami była dowolna.
Jakie były efekty pracy?
Klasa 6 wypełniła swoje zadanie w 100%. Przebieranie prób podobało się im tak bardzo, że kilkakrotnie musiałam dokładać błota z bentosem. Wkrótce doczekałam się też chodzącego za mną korowodu uczniów obserwujących bacznie moje poczynania z czerpakiem.
Towarzyszące emocje były ogromne – co 10 minut rozlegał się pisk albo krzyk, oznaczający znalezienie czegoś jeszcze dziwniejszego, niespodziewany ruch zwierzątka, albo próbę jego ucieczki z kuwety. Bagnik doczekał się najpierw imienia a potem własnej błotnej „kajutki”, bo ku przerażeniu uczennic, z naczynia badawczego zrobił sobie restaurację.
Opowieści o jadzie pluskolca grzbietopławka i możliwość obserwacji jego owłosionej „pupci” w praktyce zaowocowały tym, że każdy zapamiętał jego unikatowe imię. Pojawiały się pomysły klasowych hodowli bezkręgowców, ale słaba kondycja organizmów w naczyniach, w których próbowaliśmy je przenieść, zniechęciła uczniów do jego realizacji. Jeden z uczniów stwierdził, że nigdy już nie powie, że woda jest nudna.
Czy jestem zdziwiona tymi reakcjami? Nie. To moje ulubione warsztaty terenowe i bez wątpienia dzieciaki wyczuwają tą energię. Ponieważ sama doskonale pamiętam mój zachwyt, kiedy pierwszy raz dostałam w terenie kuwetę do przebrania, słychać, że się tym „jaram” już na etapie instrukcji BHP :P I to jest chyba największa gwarancja sukcesu tych zajęć – nieprzekonani spróbują z czystej ciekawości i dlatego, że udzieli się im entuzjazm reszty. Do tego niecodzienność tych wszystkich czynności: żyjące i ruszające się „wodne cuda”, których istnienia żaden z uczniów nie podejrzewał, „magiczny” czerpak, który można potrzymać czy prestiż naukowego podejścia („robimy to jak prawdziwi naukowcy z uniwersytetu”). Nie trzeba do tego dodatkowej zachęty, nagrody a już na pewno oceny. Tylko wiara w to, że przyjemność z odkrywania jest wystarczającą motywacją.
A jak poszło klasie siódmej? Tu wyzwolenie emocji było trudniejsze, bo obiekty badawcze zamiast uciekać, stały jak wryte, dokładnie tak samo jak przez ostatnie kilkadziesiąt lat. A w ręku zamiast błota czuło się przeciętność papieru i ołówka. Zaciekawienie próbowałam budować na różnorodności zadań, w ramach których okazyjnie w ruch szły: kompas, lupki, węgiel rysunkowy, a nade wszystko logiczne myślenie. Ale nie oszukujmy się – w upalną pogodę, po godzinie wysiłku, przestaje to być wystarczającym atraktantem. Ostatecznie z sześciu par zadanie w 100% ukończyła jedna, spora część oddała 3 wypełnione karty, a pozostali dwie.
Czy to mnie zaskoczyło? Nie, no chyba że tym, że mimo wszystko zrobili tak wiele ;) Czy uczniowie otrzymali jakąś karę za brak wszystkich kart, a Ci, którzy wykonali wszystko – nagrodę? Też nie. Bo wtedy dałabym im do zrozumienia, że cały ten wysiłek wart był jedynie znaczka na papierze, układającego się w cyferkę. Owszem w czasie podsumowania podkreśliłam, że różne osoby różnie skorzystały z tego czasu, żeby przypomnieć im o tym, że uczenie się to ich odpowiedzialność, ale to wszystko.
No bo czy para, która jako pierwsza zrezygnowała z dalszej pracy na rzecz powakacyjnych ploteczek nad jeziorem, nie zrobiłaby tego samego również w rzeczywistości z nagrodą i karą? I pytam tu o rzeczywistą pracę ich mózgów. Bo może nawet odpisaliby te dwie pozostałe karty od kogoś innego, nie analizując ich zawartości, ale jaki miałoby to sens poznawczy? Jeśli tego dnia ich gotowość do pracy objęła dwie z czterech kart, to trudno – połowę mimo wszystko wykonali (i to bez nagrody!). I właśnie dlatego, że zrobili to z własnej woli, dali sobie szansę na praktyczne zdobycie tej wiedzy. Karanie ich za to - to dopiero byłby demotywator na przyszłość!
No dobrze, skąd w takim razie wiem, czego nauczyli się uczniowie?
Przede wszystkim z ich uważnej obserwacji w czasie pracy. Ze słuchania pytań i wątpliwości, z towarzyszenia im w drodze do znalezienia odpowiedzi, z rozmów w drodze powrotnej do autokaru, wplatanych umiejętnie między powakacyjne wspomnienia. Wypełnione karty pracy oczywiście to też wskazówka, ale najbardziej informujący jest proces, a nie wynik.
A jak radze sobie z tym, że nie wszyscy nauczyli się wszystkiego?
Niezwykle dobrze :P i z tym nie mam problemu również w klasie. Bo ilość zdobytej wiedzy jest ODPOWIEDZIALNOŚCIĄ UCZNIA. Ja stwarzam warunki do jej zdobycia, ale to uczeń się uczy i nikt za niego tego nie zrobi. Jeden skorzysta bardzo, drugi skorzysta trochę i zależy to od bardzo wielu czynników, o których jeszcze nie raz będę tu pisać. Ja zbieram dane i informuje o postępach, ale ostatecznie odpowiedzialny jest uczeń.
W takim razie (skoro nie kontrolujemy ilości zdobytej wiedzy) czy takie zajęcia miały wartość?
Gdyby rozpatrywać to tylko w kategoriach merytorycznych (a zapewne dla wielu z Was jest to najważniejsze) jestem przekonana, że każdy nauczył się co najmniej CZEGOŚ. A ponieważ były to zajęcia oparte na doświadczaniu i samodzielności, stworzyłam szansę, aby tych cosiów było wiele. Ktoś przekonał się jak porusza się prawdziwa pijawka, ktoś nareszcie zapamiętał jaki kształt mają liście dębu a ktoś jeszcze – że da radę wziąć pająka w pęsetę tak, aby obie strony wyszły z tego cało. Oprócz tego ktoś przekonał się, że po dwóch miesiącach przerwy rozmawia mu się z najlepszym kolegą tak samo dobrze, jak przed wakacjami i według mnie jest to ważniejsze niż wszystkie powyższe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz