Się musimy jakoś poznać :P Bo nie ma relacji bez poznania. A ja nie lubię kontaktów bez relacji 😉 Dlatego na początek trochę o mnie.
Podobno jak byłam mała, to nie lubiłam przyrody i uciekałam nawet przed mrówką. Do dziś zresztą pozostał mi niesmak do form życia pociętych bardziej, niż na 3 segmenty.
I kiedy zaczęłam tak kochać biologię, nie pamiętam. Ale na pewno do garnka moich przyrodniczych fascynacji dosypały swe przyprawy cudowne, łódzkie nauczycielki biologii: Beata Fejnas (SP 182) i Aldona (? - jaki wstyd, że nie pamiętam imienia) Adler (XXI LO).
Na studia wybrałam ochronę środowiska. I jeśli mogę być szczera, to motywacyjnie - nad ideami dbania o naturę - przeważyła mniejsza ilość kandydatów, niż na biologię. Bo to jako pierwsze sprawdziłam. Za to nie prześledziłam zbyt uważnie programu studiów. Dzięki czemu zmagałam się przez kolejne trzy lata z zaskakującą interdyscyplinarnością tego kierunku:
- 3 semestry fizyki (w tym fizyki jądrowej) - na której miałam okazję zobaczyć płynną rtęć i jeść kanapkę podczas eksperymentów z promieniowaniem,
- meteorologia, klimatologia - dzięki którym wiem, że jest zaskakująco dużo rodzajów mgieł, a najgorsza to ta, która zasnuwa umysł na egzaminie,
- geologia, geomorfologia i gleboznawstwo - dzięki którym samodzielnie kopałam przekroje glebowe i odkuwałam koralowce w kopalni wapieni, zmuszając śladowe ilości melaniny w mojej skórze do najintensywniejszego wysiłku życia,
- prawo i ekonomia w ochronie środowiska - dzięki którym nauczyłam się ustaw, które zmieniły się w kolejnym roku (nienawidzę Cię Prawo wodne!),
- geografia gospodarcza - dzięki której na wyrywki umiem wymienić 10 krajów Ameryki Południowej (tzn teraz, bo nigdy nie chce się już wstydzić tak, jak wtedy kiedy na ćwiczeniach nie potrafiłam tego zrobić),
- statystyka - dzięki której już po pierwszym semestrze straciłam wielu kolegów i koleżanek (bye bye wszyscy Ci, co łudzili się, że na kierunkach przyrodniczych matma się nie przyda)
oraz ekologia, ekologia stosowana (zawsze mnie zastanawiało: czy to znaczy, że ta pierwsza jest niestosowana?), mikrobiologia, antropologia, fauna i flora Polski, podstawy biochemii i jeszcze wiele innych, na które szkoda teraz naszego czasu. W sumie trochę jak w profilowanym przyrodniczym liceum.
Czy w ogólnym rozrachunku żałuję tego wyboru? Trochę tak, bo mam wrażenie, że przy tak dużym rozdrobnieniu przedmiotów niczego nie nauczyłam się porządnie. A że w tamtych czasach sama byłam ofiarą pruskiej edukacji, uczyłam się głównie dla ocen i stypendium. Więc wszystkiego i w większości na chwilę. A czy widzę jakieś plusy? Na szczęście tak - dzięki takim studiom nie boję się wielu rzeczy spróbować z uczniami. Potrafię jednocześnie nieźle pomachać siatką entomologiczną, jak i zrobić podłoże mikrobiologiczne.
Nie lepiej było z wyborem pracy magisterskiej i w konsekwencji - doktorskiej. No nie mogłam przecież tak po prostu inwentaryzować roślin pod park krajobrazowy albo grzebać w odchodach niedźwiedzi. Musiałam wybrać coś, czego w Polsce jeszcze nikt nie robił i w konsekwencji nikt nie wiedział czy zrobiłam to dobrze. Mój "game-changing" temat dotyczył roli wydzieliny pewnych gruczołów pewnego pluskwiaka wodnego (o wdzięcznej nazwie pluskolec grzbietopławek) w obronie przed porastaniem tegoż owada przez bakterie i inny hydrofilowy szajs wodny. Tak tak, dobrze przeczytaliście, z tego da się obronić doktorat. Koledzy śmiali się, ze powinnam wyniki sprzedać producentom łodzi podwodnych i mostów, albo opatentować antyporastacz zanurzonych w wodzie konstrukcji - wtedy z moich badań byłaby jakaś korzyść. Niestety nie skorzystałam, zaprzepaszczając być może jedyną szansę na stanie się krezusem. Ale szczerze mówiąc to nie same badania czy ich wyniki były największą wartością tego czasu. Wiem, że nie wynalazłam lekarstwa na raka, ani skutecznego sposobu oczyszczania powietrza. Ale trafiłam do fantastycznego zespołu młodych badaczy, którzy zrobili ze mnie (czy chciałam, czy nie chciałam) terenowca i choć trochę - naukowca. To właśnie wtedy nocowałam pierwszy raz w lesie, łapiąc i mierząc nietoperze. To wtedy łaziłam kilka godzin po mrozie uczestnicząc w zimowym liczeniu ptaków. To w tym czasie tak naprawdę zrozumiałam co to jest metoda naukowa i wartość dobrze zaprojektowanego eksperymentu. A do pakietu umiejętności dołączyłam różne techniki chromatografii, bo obie prace pisałam jedna nogą na zoologii, a drugą na biofizyce.
A no właśnie - chromatografia. Jej należy się kilka słów więcej. Moja fascynacja analizą chemiczną zadecydowała jeszcze o wyborze specjalizacji magisterskiej o przytulnej nazwie: analiza skażeń środowiska. Nauczyłam się tam wszelkiego oddzielania jednych chemicznych rzeczy od drugich, w tym składników pupcianej wydzieliny wspomnianego grzbietopławka od siebie. I tak się w tym rozdzielaniu rozkochałam, że równolegle ze zdawaniem na doktorat na biologii, złożyłam papiery na doktorat na Politechnikę Łódzką. Chciałam badać fenole w wyciekach ze składowisk śmieci. Byłam pierwszym kandydatem tego dnia na rozmowie wstępnej, z którą szanowna komisja przeszła niespodziewanie na angielski, tym większe było moje zaskoczenie, że się dostałam. Ale mając w ręku również indeks z uniwerku, wybrałam ostatecznie doktorat z mniejsza ilością matmy;) Ale analiza chemiczna wróciła do mnie raz jeszcze za kilka lat, w postaci studiów podyplomowych w Warszawie, bo ja się najwyraźniej nudzić nie lubię. Najbardziej znamienne wspomnienie z tej podyplomówki: niezapomniane uczucie przebijania błony chromatografu gazowego przy ręcznym nakłuciu.
Przygodę z moją edukacją przyrodniczą kończy 3-letni polski post-doc (sfinansowany z dwóch moich grantów), dzięki któremu przeniosłam się do Krakowa. Reklamujące się światowym poziomem intelektualne salony UJ-otu przyjęły mnie raczej szorstko i raz na zawsze wyleczyły z pomysłu bycia naukowcem. Za to zetknęły mnie bliżej z enigmatycznie znaną mi wcześniej grupą dziko-żyjących roztoczy (nauczyłam się je hodować, odróżniać dziewczynki od chłopców i skutecznie wtrącać się w ich życie płciowe). Pomogły też zdecydowanie lepiej zrozumieć teorię ewolucji i jej kluczową rolę w tłumaczeniu świata przyrody oraz pozwoliły na obsługę takich sexi-lab-sprzetów jak PCR i sekwenator (fajnie to wygląda w CV ;)). Więc znowu multidyscyplinowo.
Podsumowując, można powiedzieć że taka ze mnie ochroniarsko-chemicznie-hydrobiolo-mikrobiolo-ewolucyjno-genetyczna hybryda.
Czy to koniec mojego poszerzania wiedzy? Każdy kto jest nauczycielem (a przynajmniej taką mam nadzieję) wie, że ten proces nigdy się nie kończy i że cały czas musimy aktualizować pożółkłe kartki w mózgu na rzecz najnowszych badań i odkrytych ciekawostek. I Internet przychodzi tu z nieoceniona pomocą. Ja szczególnie lubię śledzić w tej materii niestrudzonego tropiciela newsów naukowych - Tomasza Kolińskiego i jego stronę BioEdukacja. A źródłem ciekawostek biologicznych, okraszonych humorem i totalnym przeciwieństwem kija w odbycie, jest dla mnie pani z pszyry. Oba miejsca bardzo polecam.
A o kolejnych studiach już powoli myślę. No tak mam. Może jednak dydaktyka chemii, skoro czujemy do siebie wyraźną miętę? A może podyplomówka z WDŻetu? W końcu i tak słynę z ogromnej łatwości rozmów o seksie z młodzieżą. A może bardziej w stronę rozwoju kreatywności i warsztatu nauczyciela? A może jednak ubrać w naukowe ramy moje szkolne eksperymenty i... pyknąć doktorat z dydaktyki?
Jeśli znacie jakieś ciekawe podyplomówki lub inne rozwojowe dokształcacze dla przyrodnika, to wspomnijcie je w komentarzach - będę wdzięczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz